Gra w szczegóły
Grałem kiedyś w planszówkę na skraju polskiego świata, grę wymagającą koncentracji, trzeźwego myślenia i podstaw matematycznych, ale nie to powoduje bogate wspomnienie o kostce i pionkach. Chodziło raczej o pierwotną aurę całego przedsięwzięcia – głębokie Mazury pośrodku niczego, dwa słupy telegraficzne z bocianimi gniazdami, brak jakiejkolwiek łączności z cywilizacją i ten osadzony w kulturowej próżni dom, gdzie kilka osób postanowiło sobie porzucać białą kością. Czułem się jak zbłąkany wędrowiec pośrodku lasu, który, świadomy czyhających zagrożeń, próbuje się zorganizować pod kilkoma naturalnymi deskami. Sytuacja beznadziejna? Niekoniecznie, bo ta organizacja poszła całkiem sprawnie.
Pomyślicie zapewne: jaki związek ma ta smętna historyjka z bohaterem dzisiejszej recenzji, a ja Wam odpowiem: presja ma tutaj niebagatelne znaczenie. 2006 rok stanowił pewnego rodzaju punkt zwrotny dla japońskiej marki – Nissan wydał motoryzacyjnej branży samochód, który był de facto zwykłym hatchbackiem, ale dostał więcej centymetrów do prześwitu. Taki fotel z wyższymi niż zwykle nóżkami, ale o ile Qashqai pierwszej generacji pięknym samochodem raczej nie był (alert: opinia mocno subiektywna), o tyle pomysł zaoferowania hybrydy klasycznego pojazdu i synonimu wygodniejszego zajmowania miejsca, wymownie przypadł klientom do gustu. Ba, klientela rzuciła się z pewnym szaleństwem w oczach na samochód, który zaczął być określany mianem kompaktowego SUV-a. Nie muszę chyba dodawać, że moda i chęć posiadania teoretycznie większego bezpieczeństwa oraz poczucia górowania nad innymi, trwa i dynamicznie się rozwija. To konsumenckie odkrycie na poziomie telewizora z płaskim ekranem, smartfona czy komputera osobistego. Poniekąd to rozumiem, bo właśnie na takim komputerze osobistym powstaje niniejsza recenzja, tylko jak to się ma do gigantycznych oczekiwań względem najnowszego modelu Qashqai?
Podchodziłem do tego samochodu z niekłamaną ekscytacją, ale też wielkimi oczekiwaniami. Kto by nie chciał złotych gór od protoplasty reprezentowanego segmentu? Któż by nie oczekiwał twardego i wypełnionego po brzegi prawdą kawałka od Eminema? Pewną wątpliwość mogę rozwiać natychmiast: Qashqai trzeciej generacji to spory krok do przodu względem swojego poprzednika – technologiczny, wizerunkowy, a nawet stylistyczny. Dostrzegam tu pewne nawiązania do japońskich SUV-ów bardzo wysokiego sortu pod względem jakości, ale mówię to i przedstawiam w bardzo pozytywnym świetle. Qashqai poszedł do przodu, z jednej strony hołdując uwielbianej i cenionej klasyce (intuicyjność obsługi, pokrętła i zwykłe przyciski, ale też sam design), a z drugiej oferując trochę więcej szaleństwa i odwagi (znowu design). Ciekawy miks: na zewnątrz nowoczesny gmach Narodowego Forum Muzyki, a w środku przyjemny dla oka tradycjonalizm w najlepszym wydaniu. Ok, zegary są teraz cyfrowe, niemniej z atrakcyjną szatą graficzną, czytelne i z ogromną nośnością informacyjną, każdy element wnętrza jest łatwo dostępny, prosty w obsłudze, pozycja za kierownicą (podgrzewaną) wywołuje pewność trzymania samochodu w ryzach, a fotele – skórzane, elektrycznie regulowane z pamięcią i relaksującym w dłuższej trasie masażem – wygodne. Z punktu widzenia użytkowego i samego rozplanowania najnowszego modelu Qashqai, mentalnie kłuły mnie jedynie dwie rzeczy, niemniej bardzo istotne: brak wzdłużnej regulacji podłokietnika, co przy mojej pozycji za kierownicą oznaczało zsuwanie się z niego łokcia, i spolszczenie komputera pokładowego. Niezwykle doceniam, że Nissan pomyślał o polskich użytkownikach, niemniej operowanie skrótami jest w niektórych sytuacjach równie udane, co grafika samego Adolfa Hitlera na masce polskiego samochodu w centrum Monachium.
Nie będę ukrywał: nowoczesny wymiar i dostosowanie się do wymagań branży motoryzacyjnej najnowszego Qashqai’a cieszą, bo japońska propozycja Nissana w dalszym ciągu pozostaje gdzieś obok normalnym i maksymalnie analogowym samochodem. Coś jak gruby sweter pamiętający swoją funkcjonalnością czasy Twojego dziadka, niemniej stylowy i dostosowany sprytnie do aktualnego wzornictwa. Z pewnymi aspektami, zwłaszcza przy cenie testowanego egzemplarza, bo powiedzmy sobie otwarcie: Qashqai tanim pojazdem nie jest, nie mogłem sobie mentalnie poradzić…
Czepialstwo z mojej strony? W jakimś stopniu tego nie wykluczam i odnoszę wrażenie, że objąłem pozycję zakładnika własnych oczekiwań względem Nissana Qashqai trzeciej generacji. Chciałbym i szczerze życzyłbym każdemu, żeby recenzowany SUV nadążał stopniem dopracowania za warunkami finansowymi, jakie producent narzucił za swoją propozycję, bo mam pewne uczucie dyskomfortu myślowego. Chętnie wystawiłbym nowemu Qashqai’owi mocną piątkę według szkolnej skali, niemniej każdy nauczyciel trafia kiedyś na podopiecznego, który mocno się przykłada do swoich obowiązków, ale podczas ostatniego sprawdzianu popełnił kilka głupich błędów i upragniona piątka drastycznie się oddaliła. Tutaj nie mamy warunków szkolnych i oceny, która za kilka miesięcy straci na swoim znaczeniu – mówimy o dużych pieniądzach (ponad 175 tysięcy złotych), które potencjalnie wydamy na pojazd szalenie przyjemny, znakomicie wyposażony, nowoczesny i dopracowany, ale nie tak, jak moglibyśmy tego w pełni oczekiwać. Mógłbym przeboleć brak oświetlenia LED w kabinie pasażerskiej czy nad tablicą rejestracyjną, nawet jego brak w tylnych drzwiach, niemniej to jasne oznaki niezrozumiałych, a drażniących jednak oszczędności, ale brak regulacji podłokietnika, miękka hybryda, która poddaje wątpliwościom sens obecności na pokładzie czy momentami dziwnie niezdecydowana praca skrzyni bezstopniowej (delikatne szarpanie) już nie są mało znaczącymi drobnostkami, a to przecież nie wszystko. Czekam i żywię nadzieję, że Qashqai III będzie rozwijany i dopracowywany, bo jego potencjał wydaje się nieprawdopodobnie wysoki. Taki uczeń czwórkowy, który wymaga stosownego impulsu, żeby roznieść inteligencją resztę klasowego towarzystwa.
Opracowanie: Patryk Rudnicki
Zdjęcia: Bartosz Kowalewski / BKfoto
No Comments