Zadebiutował osiem lat wstecz i był to debiut na zasadzie: „co te niemieckie głowy ze Stuttgartu wymodziły?!” Premiera Mercedesa wzbudzała małą sensację, ale i zainteresowanie. Pamiętam, bo to już czasy mojego głębokiego zaangażowania w meandry świata motoryzacji, tylko wówczas nikt raczej nie potrafił jeszcze odpowiedzieć na pytanie, na czym polegał fenomen zaprezentowanego samochodu i dlaczego był taki ważny. Z perspektywy czasu myślę, że możemy się pokusić o rozwiązanie.
SLS AMG Electric Drive – takie AMG na pół gwizdka, samochód bez wątpienia szybki oraz efektowny, ale pozbawiony czynnika, który zawsze powodował, że na sercu robiło się cieplej. Prawda okazywała się brutalna – dostaliśmy fantastycznie wyglądający model SLS, ale z pozaklejanym frontem, ponieważ nie było potrzeby mocnego chłodzenia jednostki napędowej, oznaczenia po bokach ustąpiły miejsca nowym, dużo mniej emocjonującym, a w środku SLS różnił się jedynie zegarami oraz automatycznie dostał te bardziej komfortowe fotele. Nie brzmi to źle i w rzeczy samej takie nie było. Blokada polegała na czymś zupełnie innym – mentalnej zapadce w głowie, bo przyszło nam zaakceptować bezgłośne AMG, cichego SLS-a, który przecież karmił nas przeszywającym gangiem ośmiu cylindrów (pomijam ten sztucznie generowany dźwięk, który już wtedy debiutował na pokładzie samochodów elektrycznych). Czy zmartwienia były uzasadnione?
Zdajmy sobie sprawę z jednej kwestii: SLS Electric Drive był hybrydą swojej kontrolowanie nieokrzesanej natury z przyszłością. To był jedyny SLS z napędem realizowanym na wszystkie cztery koła, dodatkowo z kontrolą i rozdzielaniem momentu obrotowego między poszczególnymi kołami, a było to pokłosie decyzji o umieszczeniu jednego silnika elektrycznego przy każdym z kół. Technikalia imponowały, ba, nadal to robią – 750 koni mechanicznych, 1000 niutonometrów momentu obrotowego, moc dostępna na każde zawołanie, fenomenalna trakcja. Bądźmy świadomi faktu, że SLS Electric Drive, z prądem czy nie, to drugie najmocniejsze AMG w historii. Mocniejsze od aktualnego GT Black Series. Lepszy pozostaje tylko Project One.
Na czym więc polega fenomen elektrycznego SLS-a? Na tym, że było to pierwsze AMG w pełni napędzane elektronami? Na tym, że samochód wyprzedził swoją konstrukcją ówczesną rzeczywistość? Pamiętajmy o tym, że w momencie debiutu, siedem lat wstecz (w 2013 roku pokazano wersję produkcyjną), Mercedes życzył sobie za niego 400-500 tysięcy euro i jak możecie się tego spodziewać, niewielu śmiałków zdecydowało się na kupno takiego wariantu. Mówi się, że powstało jedynie 8, maksymalnie 9 egzemplarzy, które finalnie trafiły do nabywców i były częścią bez wątpienia fantastycznych ekspozycji prywatnych garaży, ale trudno się temu dziwić – Electric Drive zadebiutował w podobnym czasie, co SLS Black Series. Co byście wybrali te siedem lat wstecz? 😉
Myślę, że fenomen elektrycznego SLS-a to wypadkowa kilku czynników – niesamowitych osiągów, zaawansowanej konstrukcji oraz szalenie ograniczonej populacji. W dzisiejszych czasach ten samochód zaczyna nabierać sensu i świadczą o tym ceny egzemplarzy, które jakimś cudem trafiają na rynek wtórny. 800-900 tysięcy euro?! Wariactwo, ale jakie piękne. 🙂
No Comments