Jak dzisiaj bronić zasadności kupna Seata Arona?
Chciałbym znać doskonałą linię obrony, bo, jakoś tak w założeniu, szukam zawsze pozytywnych stron w każdym samochodzie i każdy z nich ma coś sensownego do powiedzenia. Głęboko w to wierzę, choć doskonale wiem, że produkty złożone w ramach tej samej polityki technologicznej mają poprzeczkę zawieszoną dużo wyżej. Spróbuj wyobrazić sobie, że klienci nabywają od Ciebie kubeczki ceramiczne z motywem smoka, z których potem randomowi ludzie raczą się w pracy wyśmienitą kawą, podczas gdy Twój kuzyn również wyrabia ceramiczne kubeczki, ale z inną smoczą grafiką i robi to za 75% ceny, zachowując doskonałą jakość produktu. Potrafię sobie wyobrazić, że pewnie już byście nie rozmawiali, ale nawet zakładając, że obydwa interesy działają w ramach niepisanego porozumienia rodzinnego i dzielicie się zyskami, to jednak zawsze istnieje pewna konkurencja i chęć udowodnienia swojej wartości. Teraz wyobraź sobie, gdyby tego było mało, jak ciężko musi pracować na rynku hiszpańska (a w praktyce już od wielu lat niemiecka) Arona, by udowodnić klientom swoją wartość.
Kiedyś było znacznie prościej: Volkswagen stał na szczycie, a inni do niego równali, Škoda grała ceną, nawet za cenę delikatnych kompromisów, a Seat wyróżniał się otoczką sportowego charakteru i powiązanych z tym naleciałości. Hiszpanie mieli chwytać za gardło i budować zaufanie twardszą charakterystyką, ale w otoczeniu porządnej, niemieckiej zdobyczy technologicznej. Role zostały podzielone, każdy wiedział, co ma robić, kiedyś był świat – dzisiaj nie ma świata. Czy aby na pewno? Po kilku dniach jeżdżenia Seatem Arona – w rzekomo usportowionym anturażu odmiany FR – mogę przyznać, że mocno nadwyrężane dzisiaj określenie o agresywniejszym charakterze trochę wyblakło, niemniej crossover segmentu B został pod niektórymi względami nieznacznie odróżniony. Nie mówię nawet o bogatej konkurencji rynkowej, a o wspomnianym „kubeczku” z własnego podwórka, bo jak uargumentować, że tytułowa propozycja będzie lepsza od czeskiego Kamiqa?
Powiedzmy to sobie jasno: FR to dzisiaj głównie wersja specyfikacyjna, a chęć demonstracji usportowionych naleciałości ogranicza się do estetyki, mianowicie tapicerki z alkantarą, pasów bezpieczeństwa z czerwoną lamówką i czerwonych zacisków hamulcowych (i to jedynie wówczas, jak dopłacimy za Pakiet Red) czy sporych felg aluminiowych o „dynamicznym” nazewnictwie. Warto jeszcze wspomnieć, że fotele całkiem nieźle podtrzymują ciało, topowa jednostka 1.5 TSI o mocy 150 koni dostępna jest wyłącznie z najwyższą odmianą FR, więc to również pewnego rodzaju dynamiczny wyróżnik, a zawieszenie wydaje się jeszcze bardziej pracować jędrnie, aniżeli w czeskim konkurencie… Czy tam kuzynie. Czy to wystarczające powody i argumentacja, by oferować Aronę w sprzedaży? Wystarczające powody, by utrzymywać, że to samochód z odmiennym zgoła charakterem i zostawiając pieniądze w Seacie, wyjedziemy autem, którego pozazdrości nam rodzina z drugiego krańca Polski? Nie wiem jak z tą zazdrością, niemniej Arona faktycznie odróżnia się i wystarczająco zaznacza swoją pozycję na rynku motoryzacyjnym, ale kupno tego samochodu powinno być jednak obostrzone pewnymi warunkami…
Hiszpan w niemieckim przebraniu może być naprawdę bogato wyposażony i technologicznie nowoczesny, ale ma pewne niedociągnięcia. Formę oszczędności stanowi brak podświetlenia nastrojowego w tylnych drzwiach, wyciszenie jest raczej średnie, rączki drzwi nieprzyjemnie trzeszczą w dłoni, interfejs multimediów nie jest najprostszym, z jakim przyszło mi współpracować, skrzynia DSG raczej świadomie lubi się długo zastanawiać i działa relatywnie opornie, jakby reakcja stanowiła dla niej zadanie na miarę odbycia misji w kraju muzułmańskim, albo podniesienie się z łóżka przy znieczuleniu całej górnej partii ciała, zaś benzynowa jednostka, z niewiadomych dla mnie przyczyn, bo przyzwyczaiła mnie do czegoś zgoła innego, pracowała relatywnie głośno. Deserem przy całej litanii elementów, które musiałem wypunktować, jest metka końcowa, bo to jest następująco: kupujemy napchaną wyposażeniem Aronę, z nieobecnym u czeskiego konkurenta zestawem audio Beats, która nie jest fantastycznie dopracowaną konstrukcją i musimy przełknąć w recenzowanym egzemplarzu brak chociażby Pakietu Zimowego (podgrzewane fotele i kierownica) czy większej liczby systemów asystujących, natomiast i tak lądujemy z rachunkiem opiewającym na ponad 140 tysięcy złotych. To wciąż crossover segmentu miejskiego. To wciąż prawie dziesięć tysięcy różnicy względem Kamiqa Monte Carlo, którego niedawno recenzowałem. Mam jednak w danym temacie pewną teorię…
Zamawianie Arony w topowym wyposażeniu może być trochę rozczarowujące, jak branie do ręki lukrowanego pączka, który obiecuje fantastyczne doznania smakowe, a okazuje się bez marmolady (dziwna trochę analogia, niemniej recenzja powstała w Tłusty Czwartek – może dlatego). Arona to samochód potrafiący argumentować swoją obecność na rynku i zaznaczać swoje motoryzacyjne terytorium, ale nie w takich pieniądzach. Ostatnio usłyszałem lub gdzieś przeczytałem bardzo rozsądne określenie, że produkt wymaga odpowiedniego wyspecyfikowania, dopasowania pod klienta i ów określenie ma tutaj, moim zdaniem, pełne zastosowanie. Prościej, roztropniej i mądrzej będzie uargumentować Aronę w odmianie FR z maksymalnie kilkoma najważniejszymi dodatkami, żeby nie przekroczyć mentalnego pułapu sensowności takiego zakupu. Powstrzymując ludzką rządzę zachłanności, wybierzemy rozsądnego crossovera segmentu B z całkiem atrakcyjną stylistyką oraz technologią, która ma na świecie miliony wyznawców, zresztą, nie bez powodu, tylko czy naprawdę chodzi tutaj wyłącznie o kwestię specyfikacyjną? Jeśli zaakceptujesz jędrniejsze resorowanie zawieszenia i estetyka samochodu wyda Ci się na tyle pociągająca, że przymkniesz oko na jawne niedociągnięcia i wady Arony, to warto ją wybrać zamiast konkurenta od Škody – w każdym innym przypadku wyda mi się to maniakalnym podążaniem za marką i chęcią odnalezienia w Seacie tego, czym rzeczywiście był 15 lat wstecz.
No Comments