Isuzu D-Max LSE

Isuzu D-Max LSE – test

Tatuaż anime

Dekorowanie swojego ciała litrami ciemnego tuszu jest wyrazem pewnego indywidualizmu – w dzisiejszych czasach coraz mniej przejawem odwagi, choć to w dalszym ciągu punkt zaczepienia dla wielu mało tolerancyjnych. Dla mnie to przejaw skondensowanego przekazu osobistych wartości, cząstka sztucznie wygenerowanego „ja” na fizycznym ciele, do czasu, kiedy nie postanowimy wytatuować sobie podobizny Davida Beckhama lub, co gorsze, siebie. Zachowanie umiaru i zdrowego rozsądku jeszcze nigdy chyba nie stanowiło czegoś nietaktownego, a dzisiaj mamy do czynienia z „narysowaną” postacią anime.

Dla mnie to pieśń coraz bardziej odległej przeszłości, ale też wycinek znakomitego (podobno) kina. Jakie to ma odniesienie do niewątpliwego bohatera niniejszej recenzji? Z pojazdami typu „przestań się mazać i bierz się do roboty” zawsze było tak, że nie stanowiły wybitnych urządzeń do jazdy po asfalcie, komfortem resorowania przypominały rozdygotaną szafę w starym pokoju, a precyzja czystego prowadzenia i wyczucia samochodu, stały na poziomie barki. Pikapy nie do tego zostały jednak stworzone – dopiero później elementem wtórnym ich postrzegania została możliwość „pokazania się”, demonstracja silnej osobowości lub, alternatywnie, leczenie pewnych kompleksów. Dzisiejsze pikapy coraz rzadziej przemierzają ubrudzone place budowy i świadczą o charakterze wykonywanej profesji – sposób ich użytkowania i oczekiwania użytkowników pośrednio doprowadziły typ nieustępliwego twardziela do lekkiej zniewieściałości. Nie mówię absolutnie, że to coś negatywnego, ale wspomniane zjawisko w pewnym stopniu tłumaczyłoby poziom wyposażenia, zaawansowania oraz napchania technologiami aktualnych pikapów. Doskonale w tym środowisku odnajduje się nowe Isuzu D-Max, choć początkowo miałem pewne nieuzasadnione wątpliwości.

Pierwsze wrażenie o tym samochodzie jest następujące: wielki, ciężki, nieustępliwy i surowy w obyciu sprzęt, który otrzymał homologację drogową i może straszyć kierowców zabawkowo wyglądających Matizów. Prawda jest o wiele bardziej zaskakująca, ponieważ charakterny design twardego zawodnika nie zapowiada tego, co kierowca zastanie w kabinie stylistycznie zadziornego Isuzu. Fakt, i to bardzo cieszy: nowy D-Max nie zalicza się do grona modnie ubranych pozerów, to nie jest dziewczynka w zbyt szerokich spodniach typu moro – to nadal sprzęt oparty na tradycyjnej ramie i resorach piórowych, więc, specjalistą może nie jestem, ale dzielnością w terenie absolutnie nie przynosi marce wstydu. Śnieżnobiały chłopak radzi sobie lepiej niż tylko dobrze, a kierowca jest spowity przyjemnym uczuciem, że na drodze mogłaby leżeć bela starego dębu, a Isuzu przejechałoby z pewnością stalowego nerwowo sapera. Tutaj nie ma udawania – system wspomoże pokonywanie stromego zjazdu, włączymy blokadę tylnego mostu i będziemy pędzeni na wszystkie koła, jeśli będziemy tego potrzebować. Wspomniałem niebezpośrednio jednak, że kabina Isuzu D-Max’a potrafi stworzyć warunki obcowania z pluszowym, choć pozbawionym oka, misiem.

Warunek: zamówimy bogatą pod względem dostępnego wyposażenia odmianę LSE, a wtedy twardziel z kastetem zaczyna się odznaczać miękkim sercem. Dość wspomnieć o zaawansowaniu recenzowanego Isuzu: komplet systemów bezpieczeństwa, wygodne fotele z podgrzewaniem, bezprzewodowy Apple CarPlay (!), reflektory w technologii LED z asystentem obsługującym światła drogowe, adaptacyjny tempomat czy kamera cofania. To jedynie wyposażenie, które jednakowoż znacząco wpływa na komfort użytkowania i samopoczucie prowadzącego, a pamiętajmy, że mówimy o samochodzie w pierwszej linii do pracy, który jeszcze niedawno miał bez kompleksów przewozić lodówkę. Dzisiaj, gdyby nie było wymagającej dopłaty aluminiowej zabudowy przestrzeni ładunkowej, bardziej skojarzylibyśmy taki samochód z trzema niewiastami w bikini, opartymi pewnie o czarny rollbar – swoją drogą też wymagający dopłaty. Pikap, jako element zadawania szyku, codzienny pojazd na wszelkie okoliczności? Jak najbardziej i ma to swoje bezsprzeczne zalety, bo D-Max jest naprawdę komfortowy na trasie, przyzwoicie wyciszony, a nawet ekonomiczny (średnio 9 litrów oleju napędowego), choć to już niewątpliwa zasługa motoru wysokoprężnego 1.9. Tak naprawdę, ta ekonomia i rozsądne obchodzenie się z paliwem to jego wyłączna zaleta, bo nie jest ani specjalnie mocny (163 konie i 360 niutonometrów), ani wybitnie kulturalny. Prawdę mówiąc, swoją głośnością przypominał stosowaną dwa wieki temu sieczkarnię do zboża, niemniej źle się czuję z tym swoim czepialstwem, bo Isuzu pozostawiło w mojej pamięci bardzo pozytywny obraz przysłowiowego woła, którego przyodziano jednak w eleganckie siodło. Pozwólcie, że wyjaśnię…

Możemy oczekiwać po samochodzie totalnie sportowym, że będzie nam obijał nerki, dbał o treść naszego żołądka i stanowił remedium na kryzys wieku średniego, ale prawda jest bardziej gorzka. Wymagamy dzisiaj substytutów prawdziwych i szczerych samochodów, takich, które dadzą nam jakiś fragment swojego charakteru, a resztę przykryją bezinwazyjnym płaszczem technologii, wygody i rozsądnego uzasadnienia dla pieniędzy, jakie musimy za to zapłacić. To nam pasuje, kupujemy to – pojazd sportowy, który po zakrętach jest prowadzony elektroniką pokładową, ale za to jest pieruńsko szybki spod świateł i to się liczy. Isuzu D-Max pozostało samochodem twardym, nie ulega trudniejszym warunkom i ma spory margines terenowego bólu, ale to nie samochód bezkompromisowy. Fakt, nie rozumiem, dlaczego tempomat działa maksymalnie do 130 km/h, natomiast adaptacyjne przyspieszanie samochodu przypomina efektowne sarnie susy, wszelkie multimedia są wyłącznie po angielsku, podłokietnik jest zbytnio wysunięty do tyłu, a komfortowo działające kierunkowskazy czasami faktycznie działają, a czasami nie. Aa – no i wystarczy mocniejszy deszcz i tracimy wsparcie tak naprawdę większości systemów bezpieczeństwa, niemniej to wytykanie potknięć uczącemu się jeszcze dreptać dziecku. Niezwykle doceniam jak dopracowanym i porządnie zrobionym samochodem recenzowane Isuzu jest, dlatego mając w perspektywie czasu kupno pojazdu roboczego z „paką”… Może inaczej: nietypowego samochodu na co dzień, który jest pozbawiony tradycyjnego bagażnika, warto się zainteresować modelem D-Max. Oj warto.

Opracowanie: Patryk Rudnicki
Zdjęcia: Bartosz Kowalewski / 
BKfoto

No Comments

Leave a Comment

*