Renault Clio Intens 1.0 TCe 100 KM 5MT

Nowe Renault Clio Intens 1.0 TCe 100 KM 5MT – test

Po francusku, ale z jakim wyczuciem!

Michel Moran optymistycznie reklamuje śledziki na raz, gustowne berety i długie bagietki są tematem niejednego obrazu namalowanego techniką „rzutu farbą na płótno”, a Paryż uwodzi zakochanymi uliczkami oraz cudownie podświetloną wieżą Eiffla. Francja może być różna, kontrowersyjna, cudownie odważna i charakterystyczna, z przemysłem samochodowym, który potrafi nieźle zdenerwować, by na koniec dnia utkwić na dobre w oku pięknem swojego nadwozia. Z francuskimi samochodami jest trochę jak z niezrozumiałą miłością – wiesz, że sprawy nie układają się idealnie jak chcesz, ale chętnie wracasz, bo jest Ci dobrze, odpowiednio, trochę dziwacznie, a jednak w porządku. Tutaj dochodzimy myślami do Clio czwartej generacji…

Tak, czwartej, bo choć nieaktualny już hatchback segmentu B nie jest bohaterem niniejszej recenzji, to warto przytoczyć elementy, którymi się charakteryzował – trochę dla kontrastu, a po części dlatego, że „czwórkę” nadal można kupić w salonach Renault. Jeździłem nią dwukrotnie, choć będąc absolutnie uczciwym, to kilkukrotnie, bo to był czas mojego zawodowego romansu z marką znad Sekwany, niemniej tutaj na blogu prezentowałem Clio po faceliftingu w formie hatchbacka i w buraczanym kolorze. No dobrze – bordowym. Przyznaję: na początku nie rozumiałem fenomenu popularności tego samochodu. Tak naprawdę zaczął mi się podobać dopiero po wprowadzonej modernizacji, kiedy Renault zrobiło solidny zastrzyk aktualizacyjny, dodało LED-owe reflektory i wygładziło zmarszczki, które i tak nie były jeszcze zanadto widoczne. Co mogłem wtedy powiedzieć? „Czwórka” była (i jest) dla mnie ciekawie pomyślanym, ale i kontrowersyjnym pojazdem, dla którego urzekający design nie był już wystarczający. Samochód mógł wyglądać jak Bérénice Marlohe, ale paskudnej jakości tworzyw i lekkiego zacofania w stosunku do konkurencji zatuszować się już nie dało. Nawet paletką za jakieś horrendalne pieniądze. Tutaj wchodzi na scenę Clio V i jak mawiał wspomniany klasyk: „Dać im szansę!”…

Podobnie, a jednak inaczej

Jérome, popijając gorzką kawę, musiał pomyśleć: „uruchommy logiczne myślenie: skoro dotychczasowe Clio tak chętnie znajdowało nabywców, to może zrobimy coś podobnego, ale odpowiednio zaktualizowanego”. W zasadzie tutaj kurtyna mogłaby już opaść, ale to nie takie proste. Koncepcja się zgadza – bryła nadwozia pozostała bardzo podobna, ale inne modele z gamy „posunęły się” do przodu, więc tym bardziej nowe Clio nie mogło pozostać stylistycznie neutralne. Mamy więc front przypominający ten z Megané, inaczej zaprojektowane tylne światła, LED-owe oświetlenie (gdzie można i wypadało je dać, czytaj przednie reflektory, częściowo tylne, lampki w kabinie oraz podświetlenie tablicy rejestracyjnej, co wcale nie jest oczywistością), a w testowanej specyfikacji, z lakierem Niebieski Iron, usłyszałem opinię, że trochę przypomina hatchbacka z segmentu wyżej. Czy to zaleta?

Środek samochodu wita jednak zgoła odmienną historią. Widzieliście kiedyś pierwszą lub drugą część „Szybkich i rozwścieczonych”? Najnowsze wydanie ma już niewiele wspólnego z oryginałem, przy czym mam na myśli ten specyficzny klimat rozgrzanej ulicy i wszechobecnego nielegalu. Z wnętrzem nowego Clio jest podobnie – widać, że to Renault, zwłaszcza po znakomitej pod każdym względem kierownicy, ale z „czwórką” łączy je niewiele i to bardzo dobra informacja.

Po zajęciu miejsca na wygodnym jak się okazuje fotelu (pomimo braku regulacji podparcia odcinka lędźwiowego), człowieka ogarnia dziwna myśl: „czy ja nadal znajduje się w samochodzie, który legitymuje się nazwą Clio?”. Pomijając kwestię estetyki, materiały wykończeniowe są dobrej jakości, a w sporej ilości miejsc również przyjemnie miękkie, spasowanie tychże, może nie jakieś wybitne, ale stoi na całkiem wysokim poziomie (pod naciskiem palca niektóre elementy potrafią zaskrzypieć, ale ważne jest chyba to, że podczas jazdy odzywała się jedynie sprzączka od pasa bezpieczeństwa po stronie pasażera), kierunkowskazy odznaczają się dojrzalszym, przyjemnym dla ucha dźwiękiem, no i „Klijóweczka” dostała wreszcie porządny system multimedialny. Testowany egzemplarz w odmianie Intens stanowił wysokie rejestry cennika, co oznacza, że widoczny na zdjęciach system to jego topowy wariant o przekątnej wyświetlacza 9,3-cala – o dużej rozdzielczości, czytelności, intuicyjności i z kilkoma prostymi, acz skutecznymi pomysłami. W porządku, wymaga chwili przyzwyczajenia, niemniej po rozgryzieniu tego orzecha, powinniśmy docenić pomysłowość Francuzów. Wtrącając odrobinę subiektywizmu: przesiadka z Clio IV do Clio V, to jak zamiana granatowych sneakersów z marketowej półki na wygodne, sportowe buty od firmy, której nazwa zaczyna się od „New”, a kończy na „Balance” – jedno i drugie spełnia założoną funkcję, ale robi to przy akompaniamencie diametralnie różnych cech i właściwości. Konsola środkowa w Clio V przyjemnie otula kierowcę, umila jego czas za pośrednictwem ambientowego podświetlenia, oferuje mu komfort i dobre wyposażenie. Po zwykłe bułki pojedziemy znacznie chętniej, oświetlając sobie drogę już standardowymi, LED-owymi reflektorami, a to przecież jasny początek zalet nowego modelu Renault. Nie może być jednak za słodko: mniejszy pilot za kierownicą wymaga zdecydowanie przyzwyczajenia, jedyny widok cyfrowych zegarów, który posiada obrotomierz, to sportowy, seryjny zestaw audio raczej nie ucieszy audiofila, a kanapa z tyłu nie będzie raczej komfortowym miejscem na dalekie wojaże.

Po francusku, ale z jakim wyczuciem!

test nowego Renault Clio

Renault udowodniło tym modelem kilka bardzo istotnych rzeczy. Pierwszą jest fakt, że najnowsze Clio odcięło się grubą kreską od swojego poprzednika, a właściwie to poprzedniczki – niezłej, ale wyraźnie przestarzałej i nieco tandetnej, czyli koncern znad Sekwany potrafi wspiąć się na wyżyny swoich możliwości, strzelając porządnego sierpowego groźnej konkurencji. Drugą stanowią elementy świadczące o tym, że głos klientów, a może i dziennikarzy, nie ginie w odmętach proekologicznych elaboratów na temat emisji dwutlenku węgla. Ok, nie mamy tutaj soczystego, 200-konnego silnika, ale nie o to chodzi w samochodzie miejskim – obsługa tempomatu za to została w całości przeniesiona na kierownicę! Po trzecie zaś – pięciobiegowa skrzynia manualna wcale nie musi być taka straszna.

Wykonany progres, może nie stylistyczny, bo to kwestia mocno indywidualna, lecz w sensie ogólnym, może być imponujący i otworzyć nowemu Clio drzwi, które poprowadzą je gładką ścieżką do sukcesu. O tym zadecyduje oczywiście rynek, ale test czwartej generacji tego modelu chętnie uzupełniłbym w tym momencie słowami: „warto było tyle czekać”.

Opracowanie: Patryk Rudnicki
Zdjęcia: Bartosz Kowalewski / BKfoto

No Comments

Leave a Comment

*