Przygoda na trudne czasy
Lubię rozwiązania takie nieoczywiste, idące momentami pod hołubiony i powszechnie akceptowany prąd. To przynosi ukojenie zszarganych nerwów, poczucie wartości, a nawet przekonanie o własnej sile przebicia. Nie wiem, jak mają inni, ale odrobina nieoczywistości pozwala mi też nierzadko dowiedzieć się czegoś o własnej osobowości – czegoś nowego, być może zaskakującego. Przykład: odbierając do pełnego testu Hyundai’a Konę nie podejrzewałem, że mogę polubić crossovery segmentu B, a nawet wyobrazić sobie taką propozycję na prywatnym gruncie. Postaram się wyjaśnić, dlaczego…
Mój ogólny stosunek do wspomnianego segmentu pojazdów jest niczym zażarta konkurencja i rynkowa batalia firm o konsumenta – bez większego sensu, niemniej akceptuję taki stan rzeczy i rozumiem, że w zdrowych okolicznościach powinien istnieć. Rozumiem, że popyt na samochody dające poczucie większego bezpieczeństwa nie słabnie – najwyraźniej wizja cukierkowo skonfigurowanego pojazdu o modnym designie jest silniejsza od głębszego sięgania do kieszeni, bo często kończy się na tym, że crossover daje większe pole do popisu wyobraźni, a producent chce więcej, aniżeli za hatchbacka podobnej wielkości. Brzmi to nieco kuriozalnie, ale usportowiona nie tylko wizualnie Kona N Line, chyba pomogła mi zrozumieć dane zjawisko.
Odpowiedź nie zawiera się w designie Kony, ale jego niewątpliwa ekscentryczność i polaryzujący charakter mogą posiadać w tym swój udział. Nieoczywista stylistyka, odważny lakier nadwozia „Dive in Jeju”, który sugeruje zanurzenie się w odmętach piękna wulkanicznej wyspy gdzieś na południu Korei Południowej oraz delikatnie podkreślony wydźwięk odmiany N Line. Nie przeszkadza mi, że tylny dyfuzor ma jedynie funkcję udawania, ponieważ dostajemy prawdziwe i szczere końcówki układu wydechowego, a samochód, choć już seryjnie wystylizowany odważnie i być może dyskusyjnie, to jest spójną całością. Tutaj wszystko do siebie pasuje, nawet elementy, które teoretycznie powinny się wykluczać: nacisk położony na wymiar sportowy, podniesione nadwozie crossovera i odważny projekt jakiegoś Belga o imieniu Luc. Prawdę mówiąc, Panie Donkerwolke, bardzo cenię projekt finalny Pańskiej Kony, bo, w moim przypadku, oznacza trochę więcej, niż wzbudzającą szum wśród publiczności czterokołową maszynę.
Wsiadam do środka i co? Wita mnie bardzo dobrze znana kompozycja, jaką stosuje Hyundai: wszystko znajduje się pod ręką, jest łatwo dostępne i stanowi połączenie dzisiaj nieodzownej, poszukiwanej nowoczesności oraz prostoty, do której wszyscy byliśmy przyzwyczajeni. Hyundai wciąż zachowuje przyjemny balans pomiędzy obydwiema wartościami, bo zachowano fizyczne pokrętła i przyciski, a jednocześnie szczyt deski rozdzielczej zdobi potężny wyświetlacz multimediów, natomiast wskaźniki są realizowane za pomocą tańszego w produkcji ekranu. Mamy jednak trzy motywy ów ekranu i rozwiązanie Hyundai’a nie stawia na efekciarstwo – jest czytelnie, bogato w informacje oraz estetycznie. Cenię i lubię to wnętrze – Kona odpowiada mi pod względem swojej wielkości, jest dosyć kompaktowa, niemniej pomieści czterech pasażerów bez większego dyskomfortu (nie próbujcie tylko sadzać dwóch osób mierzących 186 centymetrów za sobą – to się nie uda, chyba, że komuś obetniecie kolana) i pomimo wątpliwości dotyczących wątłego bagażnika, ten przyjął dwie kabinowe walizki, sportową torbę, dwa nieduże plecaki, torbę z laptopem i reklamówkę wypchaną asortymentem spożywczym. Źle nie jest – de facto mówimy o przedstawicielu miejskiego gąszczu, ale, jak doskonale wiemy, priorytety lubią się zmieniać, dlatego nie dziwi mnie tak obfite wyposażenie Kony. Momentami aż trochę zaskakująco bogate. Recenzowany bohater posiadał grzane skrajne tylne siedziska, podgrzewane i wentylowane fotele, podgrzewaną kierownicę, wyświetlacz przezierny, nowoczesne multimedia, do których intuicyjności działania wciąż nie mogę się przyzwyczaić, reflektory w technologii LED, armię systemów asystujących, wspomagających i ratujących czy adaptacyjny tempomat z funkcją dostosowywania prędkości samochodu do aktualnych ograniczeń. Łyżka dziegciu w tej beczce miodu: nie rozumiem działania ów dostosowywania się do aktualnych ograniczeń, ponieważ Kona często popełniała spektakularną gafę, jakby nie sczytywała ograniczeń na bieżąco, tylko przyjęła za bazę nieaktualne mapy nawigacji. Szkoda również, że w tak obficie wyposażonej propozycji mamy tylko jednostrefową klimatyzację i brak możliwości domówienia przeszklonego dachu (testowy egzemplarz kosztował 147 500 złotych), a z moich „widzimisię”: odpowiadałaby mi bardziej mięsista kierownica, w typie odpowiednika z i20 N Line, i chętnie opuściłbym jeszcze niżej fotel – wiem, że obydwa były elektrycznie sterowane, ale skoro cała kompozycja tak potrafi dopieścić kupującego, to zaczynam wymyślać swój pojazd zbliżony do ideału.
Podoba mi się, co konstruktorzy i pomysłodawcy Kony osiągnęli przy tym samochodzie: propozycja, która, zważywszy na swoje umiejscowienie na rynku, nie powinna rozpieszczać wysublimowanymi oraz błyskotliwymi rozwiązaniami, trochę właśnie to robi. Oferuje mnóstwo wyposażenia, jest znakomicie przemyślana i zrealizowana, przyzwoicie wyciszona, ma dobre audio Krell, może się pochwalić znakomitym spasowaniem i całkiem przyzwoitą jakością, a na deser potrafi całkiem kompetentnie jeździć. Znaczy tak: Kona N Line kompetentnie łączy przyjemność jazdy na co dzień z odrobiną sportowych odczuć, przy czym te sportowe odczucia zawierają się w jędrnym resorowaniu zawieszenia (lub sztywnym zawieszeniu, jeśli przełączymy Konę w tryb sportowy) i zrywnym silniku benzynowym. Trudno, żeby miało być inaczej – motor 1.6 turbo produkuje rącze 198 koni mechanicznych i, być może, byłem nieco zaskoczony, że w takiej odsłonie Kona posiada wyjątkowo ułożony charakter, jakby turbina potrzebowała czasu na rozpoczęcie optymalnej pracy, a samochód faworyzował spokojne oddawanie wspomnianego tabunu koni mechanicznych. Umówmy się: 198 koni to w crossoverze segmentu B przesyt anabolików, niemniej układ kierowniczy działa przyjemnie komfortowo (ale daje też precyzję), natomiast automatyczna skrzynia pracuje błyskotliwie i niezauważalnie – potrzebuje chwili w razie gwałtownej redukcji biegów, ale to nie jest sytuacja nadzwyczajna. Kona N Line 1.6 T-GDI jest mocna i tę moc potrafi zaprezentować, ale nie jest silna, wyjątkowo narwana, trudna w okiełznaniu czy bezkompromisowa – do takich celów Hyundai zostawił najwyraźniej bezpieczny margines dla topowej Kony N. Ja bym się jednak skłaniał ku napędowi 4WD, by efektywniej przenosić w newralgicznych sytuacjach na podłoże te niecałe dwieście koni, a wartością dodaną w tej sytuacji byłoby zawieszenie wielowahaczowe (odmiana z napędem realizowanym na przednie koła posiada belkę skrętną).
Dlaczego Hyundai Kona zmienił moje postrzeganie samochodów, które urodziły się na mocy wykreowanych trendów? Może to zbyt dużo powiedziane, że nagle zacząłem pałać miętą do niedużych crossoverów, niemniej Kona w recenzowanej specyfikacji reprezentuje sobą w moich oczach wartości, których dzisiaj z jakichś trudno wytłumaczalnych powodów chcemy. Taka konfiguracja nie jest oczywiście tania, niemniej producenci dawno już się nauczyli, że docelowy klient i tak za to zapłaci. Wyłoży gotówkę, żeby mieć tak ekscentryczny i sportowy pojazd, który jest modny, nowoczesny, potrafi być szybki oraz jest naprawdę dopracowany i ta kompozycja ujęła mnie najbardziej. Hyundai zrobił nie tylko efektowną maskotkę, ale przede wszystkim samochód, który efektywnie broni swoich wartości, potrafi to robić i umiejętnie skrywa niedostatki, za które wypadałoby go zganić. Propozycja, która łączy wiele talentów oraz umiejętności w jednym nadwoziu, a jeżeli coś potrafi się obronić i uargumentować swoje rozwiązania, to automatycznie zmienia się postrzeganie metki przy danym produkcie. Ja chętnie dorzuciłbym jeszcze wspomniany napęd 4WD i zasępioną miną naczelnego podkreślał, że to nie marketing Hyundai’a kupił moje preferencje – zrobiła to Kona.
Opracowanie: Patryk Rudnicki
Zdjęcia: Bartosz Kowalewski / BKfoto
No Comments