Przedsiębiorca, rozsądek, przygoda – takie sprawy
Praca w autoryzowanym dealerstwie firm Renault i Dacia bywała inspirująca. Oczywiście to było solidnych dziewięć lat wstecz, kiedy ceny benzyny utrzymywały się na jeszcze akceptowalnym poziomie (choć i tak wszyscy narzekali), obywateli było stać na wyprowadzkę od rodziców, a rumuński Duster zaczynał swoją obiecującą karierę. Wiecie, zasada trzech „c” zawsze była magiczna, więc kiedy Renault zrozumiało, że proponując słowiańskiemu ludowi nowy samochód w cenie, jakiej ów lud jeszcze nie doświadczył w autoryzowanych dealerstwach innych marek, zbije na tym fortunę. Ok, w kabinie unosił się drażniący smrodek zastosowanego kleju, a największym luksusem ówczesnego Dustera było radio, ale nie dlatego kupowało się ten pojazd – kupowało się gwarancję, solidny prześwit, zdolności terenowe i pięciodrzwiowe nadwozie. Wyrzeczenia, jak szyby na korbę czy jakość paździerzu z mocną obróbką zwyczajnie się akceptowało. Długo się zastanawiałem, czy istnieje klient – osadzony najwyraźniej w swojej rzeczywistości oraz czerpiący z tego faktu ogromną radość – kupujący ówczesnego Dustera na pełnym wypasie. Rozumiecie – szyby elektryczne, radio, dający radę napęd i budujący estetykę nadwozia… Yyy, lakier. Otóż istniał…
Pamiętam jak dziś: ubrany w skórzaną kurtkę jegomość przejechał czterdzieści kilometrów, by wspólnie z małżonką obejrzeć Dustera „na wypasie”. Odmiana wyposażenia Prestige (bawiło mnie to jeszcze długo), niecodzienny, jasnozielony lakier, wysokoprężny silnik, napęd 4×4 i obiecująca wizja prywatnych eskapad. Samochód miał pełnić rolę przyjaciela rodziny, zapewniać wiele cudownie spędzonych momentów przy otoczce psychicznego komfortu użytkowania nowego samochodu. Klient domówił jeszcze boks dachowy, alarm, hak i akceptując fakturę na ponad 90 tysięcy złotych, wyjechał zadowolony swoim nabytkiem. Powiedzielibyśmy: freak, człowiek żyjący w alternatywnej rzeczywistości, ale z perspektywy czasu doskonale to rozumiem. Dlaczego właściwie o tym wspominam? Te czasy już minęły, a i Dacia przeszła swoją ewolucję. Jak wspomniałem: z perspektywy czasu jestem w stanie zrozumieć przesłanki, jakie kierowały ówczesnymi klientami w 2013 roku, niemniej dzisiaj powiedzielibyśmy, że kupno Dustera jest dużo lepszym pomysłem – auto bardzo dorosło, marka zauważalnie mocniej szanuje klienta, natomiast samochód zapewnia tak istotną w dzisiejszych czasach satysfakcję. Może nie z posiadania, a z dobrze wydanych pieniędzy. Czy aby na pewno?
Do zrecenzowania otrzymałem najbogatszą, a jednocześnie specjalną wersję Dustera o nazwie SL Extreme – nie chodzi o ekstremalne doznania z prowadzenia, bardziej o cieszącą oko estetykę i bogate wyposażenie już na starcie. Kuszące i z mojego punktu widzenia naprawdę zaczepne – polakierowane na czarno felgi w rozmiarze 17 cali, zarezerwowany dla tej odmiany lakier nadwozia Szary Urban (bardzo modny, swoją drogą), specjalna tapicerka z ekologiczną skórą i pomarańczowe akcenty, zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Niezła kompozycja i udany, moim zdaniem, ruch biznesowy. Taki samochód ma w praktyce tylko dwie opcje: podgrzewane fotele, które zawsze warto mieć, i zapasowe koło, z którego śmiało można zrezygnować na rzecz zestawu naprawczego, ponieważ ogranicza ono pojemność bagażnika. Recenzowany egzemplarz posiadał jeszcze znakomity napęd 4×4 z trzema ustawieniami (na przód, automatyczne lub do jazdy w terenie, ale do 80 km/h) oraz konstrukcyjnie pamiętający biegające po ziemi mamuty silnik wysokoprężny 1.5 Blue dCi. W żaden jednak sposób nie zamierzam tego rozwiązania wykpić, bo, paradoksalnie, topornie pracujący diesel bardzo mi pasuje do charakteru Dustera. Trochę mi przypomina jasnozielony egzemplarz, który dziewięć lat wstecz opuścił posadzkę autoryzowanego salonu, z klekotem 110-konnego mocarstwa pod maską (przepraszam, nie mogłem się powstrzymać), a jeszcze bardziej odpowiada charakterowi samochodu, który nadal ma być przyjacielem rodziny, budować koneksję ze swoim właścicielem i dzielnie mu służyć. Obiektywnie to dobry wybór – jest głośny, owszem, ale przy tym oszczędny, wystarczająco mocny (115 koni mechanicznych i 260 niutonometrów) i nadaje się do małych zabaw terenowych (nie wygłupiajmy się, nie chodzi o działeczkę). Należałoby się jedynie przyzwyczaić do bardzo krótkiego pierwszego biegu, a w praktyce to dwóch pierwszych biegów, co jednak docenimy podczas ów jazdy terenowej, i nie potrafię zrozumieć wyboru pomiędzy napędem 4×4 a skrzynią automatyczną EDC – możemy sobie kupić albo jedno, albo drugie.
Ile to wszystko dzisiaj kosztuje? W obliczu zrywanych łańcuchów dostaw, kłopotów produkcyjnych i drożejącego pod każdym względem życia? Recenzowany Duster to najdroższe wyjście, jakie moglibyście sobie zażyczyć, i wymaga pozostawienia na sprzedażowym biurku ponad 106 tysięcy złotych. Bez specjalnego ferowania opinii uważam, że takie pieniądze dadzą nam samochód normalny, tradycyjny, łatwy w obsłudze, całkiem dopracowany, nowoczesny, atrakcyjny i prawdziwy, który nie zaoferuje rozwiązań zbędnych. Duster, nawet w najbogatszej specyfikacji, jest kompozycją, z której dobrodziejstw będziemy korzystać i nie dopadnie nas poczucie, że wydaliśmy sporo pieniędzy na towar, którego nie wykorzystujemy. To bardzo satysfakcjonujące. Do tego znakomite spasowanie materiałów i poczucie dopracowania w najbardziej – jakby to ująć – newralgicznych punktach (podświetlenie LED tablicy rejestracyjnej czy działające jak należy multimedia). To również bardzo satysfakcjonujące. Należy tylko pamiętać, że pomimo upływu lat i dopracowania konstrukcji na poziomie zaawansowania czy dopasowania samochodu do aktualnych wymagań, to nadal Duster w dużej mierze z pierwotnym charakterem, a to będzie oznaczać, że auto jest kiepsko wyciszone, zawieszenie komfortowe, niemniej przenoszące różne nieprzyjemne odgłosy do kabiny pasażerskiej, skrzyni manualnej brakuje zupełnie precyzji, reflektory drogowe to nadal klasyczne żarówki halogenowe, a precyzja układu kierowniczego jest określeniem zdecydowanie obcym Dusterowi. To rodzi drobne wątpliwości oraz pozwala na pewne dywagacje…
106 tysięcy jest w dalszym ciągu propozycją bardzo dobrą, tym bardziej, że w zamian otrzymujemy niemały samochód o intrygujących zdolnościach terenowych i zadowalającym prześwicie, a do tego nowoczesny i satysfakcjonujący całokształtem. No właśnie – jeszcze kilka lat wstecz łatwo było uargumentować pewne oszczędności czy świadomie zastosowane niedoróbki. Odkąd pamiętam, Dacia była mistrzem w kompromisowym podejściu do kupowania nowego samochodu, tak, żeby i producent zarobił, i docelowy klient miał poczucie dobrze zainwestowanych pieniędzy, dlatego niską cenę argumentowano plastikami o jakości tektury czy świadomym pozbawianiem auta pewnych rozwiązań. Pragnę jednak zaznaczyć, że sytuacja rynkowa ulega stałym aktualizacjom, podobnie zresztą oczekiwania klientów, którzy dzisiaj zdecydowanie ostrożniej wydają swoje pieniądze i są bardziej wyczuleni na marketingowe działania koncernów. Jasne – ów sytuacja rynkowa i cały jej anturaż powodują, że ceny szybują do góry niczym prom kosmiczny USS Enterprise, niemniej Dacia ma coś więcej do stracenia, niż kilkudziesięciu potencjalnych zainteresowanych – Dacia walczy o pozycję marki dla przeciętnego Kowalskiego, marki, która potrafiła fantastycznie zbalansować dopracowanie produktu finalnego ze swoim zyskiem. To ważne, zwłaszcza w obliczu coraz trudniejszych wyzwań rzeczywistości, dlatego jeszcze raz spójrzmy na liczbę 106 000 i zadajmy sobie pytanie: czy to nadal intratny biznes? Powiem Wam, co myślę: owszem, to nadal rozsądnie zainwestowane pieniądze, niemniej osiągnęliśmy już pułap cenowy i pewną barierę psychologiczną, która nakazuje i podpowiada, by wymagać jeszcze więcej. Producenci chcą więcej, zatem klient również może oczekiwać więcej i nie mówię tutaj o niepotrzebnych wodotryskach, których w praktyce użyjemy może cztery razy w życiu danego samochodu – mówię o dopracowaniu kluczowych obszarów i mniejszych oszczędnościach. Chciałbym większej precyzji układu kierowniczego, lepszego wyciszenia tudzież drążka skrzyni, który nie będzie pracował, jak wsadzony do budyniu metalowy pręt. Chciałbym, ale wciąż argumentuję ów elementy ograniczonymi kosztami produkcji, które są naturalne. Czy słusznie? Dochodzę powoli do wniosku, że Dacia powinna to jednak solidnie przemyśleć. O nieśmiałych próbach już słychać, bo rumuńskie produkty mają podobno w niedalekiej przyszłości otrzymać asystenta pasa ruchu i adaptacyjny tempomat, niemniej, Panie Radunu z Bukaresztu, gra jest chyba warta świeczki.
No Comments