Poznałem, spróbowałem, hybrydy nie wychwalałem
Lubię wracać do miejsc doskonale mi znanych, miejsc, które wywołują przypływ ciepłych skojarzeń i mentalny powrót do radosnych momentów. Zapewne bierze się to z tego, że jestem wypełniony pewnego rodzaju wrażliwością, a na chwile wprawiające serce w odczuwalny tembr, reaguję podobnie jak mój dziadek na widok bliskiej mu osoby. Lubię te chwile mentalnego spokoju i bardzo podobnie mam z motoryzacją, dlatego ucieszyłem się na optymistyczną wieść, że ponownie usiądę za kierownicą Renault Captura.
Jest ku temu kilka mocnych argumentów. Testowany przeze mnie teraz Captur posiadał relingi dachowe, co niewątpliwie dodawało białemu crossoverowi urody dojrzałego samochodu rodzinnego, który w trymiga polubi Twoja siostra. Generalnie jednak nie o to chodziło – bardziej chciałem zwrócić uwagę na wymiar personalizacyjny drugiej generacji francuskiego crossovera. To wciąż przyjemna dla oka przytulanka, której możemy zaimplementować dwukolorowe nadwozie, kabinę ze wstawkami kolorystycznymi przypominającymi orzechowe masło i spore obuwie wciśnięte schludnie w nadkola. Dla niektórych może to być wbrew pozorom istotne, że dopłacając solidnie do zamówienia, będziemy mogli skonfigurować zwracającą uwagę bombkę z fikuśnym zdobieniem, ale Captur to na szczęście nie tylko drugorzędne tak naprawdę elementy konfiguracji.
Wciąż mamy wyższą pozycję za kierownicą, przesuwaną kanapę, schowek-szufladę przed kolanami pasażera, niezłe spasowanie i wykonanie oraz poprawioną intuicyjność obsługi. Captur jest dopasowaną parą spodni typu jeans – wyjątkowo stylowy, potrafi być komfortowy, o ile zaakceptujemy jędrne filtrowanie ubytków drogowych, i nieabsorbujący w negatywnym znaczeniu. Myślę, że wybierając odpowiedni model i rozmiar, nie powinniśmy narzekać. Co prawda trochę dziwne jest, że mając na pokładzie kierownicę z podgrzewaniem i generalnie wyposażenie na poziomie wygodnego apartamentowca, nadal trzeba dopłacić za podgrzewane fotele, niemniej to nieeleganckie czepialstwo z mojej strony, którego nie powinienem się w zasadzie dopuszczać. Realny problem jest dopiero przy układzie napędowym…
Hybrydowym Capturem jeździło mi się… Trochę dziwnie. Nie zrozumcie mnie źle: będę powtarzał z uporem szaleńca, że natychmiastowa reakcja na pedał gazu, efektywne doładowywanie baterii jednostką spalinową, przyjemnie działający tryb rekuperacji oraz chwile ciszy, stanowią fantastyczny ekwiwalent posiadania hybrydy plug-in, ale w przypadku Captura czułem się, jakby samochód nie potrafił realizować pokładanych w nim oczekiwań. Pozwólcie, że wyjaśnię…
Porównajmy do recenzowanego Mégane E-TECH: Captur ma identyczną moc systemową 160 koni mechanicznych, ale nie przekłada się to na lepszą dynamikę czy ekonomikę jazdy, zasięg pojazdu to wciąż budzące pewne wątpliwości niecałe 500 kilometrów, naszego „przytulasa” trzeba sukcesywnie ładować i nie czuję, by to było realne ułatwienie funkcjonowania w zanieczyszczonym świecie, a kosztuje naprawdę dużo (recenzowany egzemplarz ponad 146 tysięcy złotych). Należy od razu kupować pół kwiaciarni, by zrobić komuś rzeczywistą przyjemność? Chyba nie, dlatego czekam na Captura E-TECH w formie konwencjonalnej hybrydy, która powinna mieć potencjalnie więcej sensu. Powinna też być tańsza.
Opracowanie: Patryk Rudnicki
Zdjęcia: Bartosz Kowalewski / BKfoto
No Comments