W ramach sprostowania: bynajmniej nie chodzi o starą wiatę z przeszkleniami oraz numerami autobusów, jakie co jakiś czas zatrzymują się celem pobrania znudzonych pasażerów. Sprawa jest bardziej złożona, ponieważ definitywne zamknięcie bardzo emocjonalnego rozdziału z popularnym „żelazkiem” w niespotykanej wersji oznaczało, że pora na kolejny, duży krok w stronę marzeń o podłożu motoryzacyjnym lub inaczej mówiąc: pora na kolejny wyraz swojej osobowości, bo tak zwykłem traktować anonimowe urządzenia nazywane w szarej codzienności samochodami. Pomysł był i dokładnie wiedziałem, czego szukam i co pragnąłem osiągnąć w końcowym rozrachunku, ale prawdziwa rzeczywistość – jakby to powiedzieć delikatnie – znowu dojechała moje oczekiwania i zmieniła myślenie. Rozpoczął się proces akceptacji pewnych wyrzeczeń…
Brzmi znajomo? Dla mnie brzmiało i z perspektywy czasu jasno stwierdziłem, że dłuższe poszukiwania, więcej telefonów i mentalnej batalii z nękającymi wątpliwościami byłyby trafniejszym wyborem, ale jak mówi sławne porzekadło: należy dostrzegać szklankę do połowy wypełnioną cieczą i w takiej konwencji podjąć się ostatecznego werdyktu. Pamiętam jak pracując w autoryzowanym salonie marek Renault i Dacia, wciąż będąc nieopierzonym, pryszczatym chłopakiem z głową pełną tylko fantastycznych pomysłów i trudniąc się rozmowami z potencjalnymi klientami, pulpit mojego służbowego komputera wieńczyło zdjęcie topowego wówczas modelu w gamie francuskiego producenta, samochód, którego nie widziałem nigdy w roli salonowego dobra, w którym spektakularnie utopiono pieniądze, a które skutecznie zakrywa salonową posadzkę i czeka na tę jedyną osobę. Pamiętam również swoje pierwsze doświadczenie z tym samochodem, jeszcze sporo wcześniej, zanim rozpocząłem kreatywne doradzanie ludziom w ich motoryzacyjnych wyborach i ciekawy jest fakt, że miało to miejsce dokładnie w tym samym dealerstwie, które później dało mi pusty wakat – na pokładzie żółtego samochodu demonstracyjnego, który podobno należał do najbardziej świętego ze świętych, czyli szefa. Nie owijając dłużej w bawełnę: miało być Mégane trzeciej generacji w sportowym wydaniu R.S., ale po niedużej (acz dla mnie znaczącej), pierwszej modernizacji – obiekt w pełni cieszący zmysły motoryzacyjnego zboczeńca i przeniesienie tego drobnego marzenia z pulpitu służbowego peceta na prawdziwy asfalt. Jak zdążyłem już wspomnieć – rzeczywistość zdążyła mnie doświadczyć i możesz się domyślić, że w tamtym okresie wyimaginowany R.S. zaczął się delikatnie oddalać…
Okazało się bowiem, że poszukiwania zadbanego samochodu ze sporym ładunkiem emocji, dużą liczbą koni mechanicznych, pewną historią i pochodzeniem, to poszukiwanie idealnie zielonego szparaga na polu kukurydzy. Nie było to niewykonalne, o czym świadczy aktualna zawartość garażu, niemniej to może historia na inną okazję, ale w tamtym czasie najwyraźniej dane mi było poznawanie i odkrywanie francuskiej motoryzacji. Jedno się zgadzało: nadwozie typu coupé, to, że było to Mégane trzeciej generacji, a nawet fakt, że udało się trafić egzemplarz po modernizacji numer jeden, tylko była to wersja pośrednia GT, z rynku niemieckiego – już wtedy zacząłem wyliczankę kompromisów, na jakie musiałem się zdecydować. Nie chcę jednak, by dany felieton posiadał jednoznacznie negatywny wydźwięk, ponieważ byłoby to niesprawiedliwe w stosunku do samochodu – znakomitego skądinąd, wypełniającego 90% założeń relatywnie młodego człowieka, który nie chciał wygodnego tapczanu z kołami. Chciał za to subiektywnie atrakcyjne coupé ze sztywnym zawieszeniem, dobrym wyposażeniem, satysfakcjonującym audio (tutaj na pokładzie był system BOSE) i sporą mocą, którą gwarantował benzynowy silnik Renault 2.0 TCe, a zatem i moc 190 koni mechanicznych okazała się wystarczająca i cieszyła… Przynajmniej w perspektywie jakiegoś czasu. Ten samochód miał również w moim odczuciu pewien bardzo istotny wydźwięk symboliczny, ponieważ stanowił wyraźny progres jakościowy, wyposażeniowy i technologiczny względem swojego kontrowersyjnego poprzednika, lecz również względem przeszłości zawodowej autora niniejszego tekstu. Deska rozdzielcza i materiały zyskały na jakości, a kierowca otrzymywał w swoje ręce naprawdę cieszący oko i, w ograniczonym stopniu, zmysły nietypowy samochód. Zgadzam się, że GT było pomostem, drogą łączącą standardowe Mégane z tym potencjalnie najbardziej pożądanym wariantem R.S., ale jak to z „pomostami” w motoryzacji bywa – uczucie fascynacji opadło po mniej więcej roku czynnego użytkowania, pojawiły się większe oczekiwania, kilka głupich pomysłów i dynamiczny powrót zagadnienia dotyczącego Mégane R.S.. Traktuję dany wpis dość personalnie, ale z kronikarskiego zobowiązania powiedzieć muszę: konkurencja w danym czasie potrafiła więcej zaoferować pod względem dostępnego wyposażenia, zaawansowania oraz jakości materiałów, brakowało choć jednego sensownego cupholdera, wyciszenie było mizerne, a zegary ustawione były pod bardzo dziwnym kątem, do tego stopnia, że w zasadzie oglądałem wskazówkę prędkościomierza od spodu, a nie od góry, jak być powinno, ale interesujący był to samochód…


Czy z perspektywy czasu pójście na pewne ustępstwa i poznanie wariantu GT było kilkuletnim błędem? Nie – jednoznacznie i absolutnie. Nie była to, rzecz jasna, decyzja wyimaginowanych marzeń i użytkowanie pośredniego Mégane przypadło również na okres nie do końca trafionych wyborów i decyzji, co tylko stanowiło jednolity obraz danego samochodu i mojej opinii na jego temat, ale to było potrzebne. Z perspektywy czasu potraktowałem dany okres, jako wyjątkową możliwość poznania interesującej gałęzi produkcyjnej marki Renault, możliwość dokładnego poznania modelu z tamtych lat produkcji oraz fascynujący wstęp do tego, co dopiero miało nadejść. Za tym wyborem nie tęskniłem (choć początkowo było mi żal – jasne), ale on był, jak wspomniałem, potrzebny, miał cel i okazał się całkiem produktywny, tylko w zupełnie innym rozumieniu, niż początkowo zakładałem. Brzmi znajomo? No pewnie, jak cała historia moich wyborów motoryzacyjnych, które nie okazywały się jednak stuprocentowo nietrafione, ale wreszcie przypadek mnie opuścił. 🙂 O tym być może innym razem…

źródło zdjęć: NetCarShow
No Comments